środa, 16 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 9

Gran Paradiso: Val di Cogne i Lillaz  

         Kolejnego dnia zjeżdżamy z autostrady za Aostą na południe, kierując się do najstarszego włoskiego parku narodowego Gran Paradiso. Po wczorajszym dniu doświadczamy złudzenia znanego wszystkim wspinającym się autokarem przez góry – krajobraz zostawiany za sobą podczas drogi jest zwykle bardziej efektowny niż ten, który zastaje się na miejscu.  Cel podróży, górskie miasteczko Cogne, nie powala klimatycznością na kolana.

Tradycyjnie zadbawszy o zgubienie wycieczki, spokojnym tempem przechodzimy wzdłuż rzeki Valnontey. Korzystając z rzadkiego w miastach trybu makrofotografii, uwieczniamy ignorującą naszą obecność przyrodę.

Po około pięćdziesięciu minutach docieramy do Valnontey, miejscowości mniejszej od Cogne, położonej w podłużnej dolinie i mającej inny, bukoliczny charakter. Bezpośrednio przy szlaku „wystawione” są zagrody, gdzie można obserwować śpiące owce, kozy, konie i całą menażerię, oprócz świstaków, których trzeba poszukać. Spryskiwacze zraszające  pastwiska przy szlaku przy okazji nie oszczędzają  i turystów. Wydaje się też, że rzucają wyzwanie wodospadowi, zupełnie niezpozornemu na tle ściany gór.

Odpoczywamy nad rzeką smakując dojrzałe figi. Towarzyszki podróży dzielą się pizzą z porem, kupioną w Cogne. Por bardziej kojarzy się z Francją, ale smakuje świetnie w tym zestawieniu.
         Wracamy do Cogne, skąd przejeżdżamy do jego przedmieścia Lillaz. Pierwszy wodospad na rzece o tej samej nazwie szybko osiągamy spacerem. Woda opada małymi strugami z niedużej wysokości na szeroką, płaską, łatwo dostępną skałę, zamieniając kaskadę niemal w kąpielisko (zdj. 29).



Zdj. 29

Kolejna cascata wymaga pokonania kilku zakrętów pod górę i tutaj już woda opada wąskim, dzikim strumieniem wśród bloków skalnych z dość wysoka, z dużym hałasem, zgodnie z wymogami klasycznego wasserfall (zdj. 30).

Zdj. 30

Tutaj już na własną rękę decyduję się podjąć wędrówkę do zapowiadanego przez przewodniczkę trzeciego wodospadu. Droga szybko weryfikuje złudzenia, że dany czas jest nieproporcjonalnie duży w stosunku do potrzebnego na, wydawałoby się, błyskawiczną przechadzkę. Pokonuję łuk zbocza, uważając na śliskich głazach, tylko po to, by trafić na nieosłonięty od słońca szlak, pełen ostrych kamieni. W dodatku łatwiejsza droga prowadząca do miejsca pozwalającego obserwować drugi wodospad z boku wprowadza w błąd, że cel został już osiągnięty.
         Cofam się na nieosłonięty szlak, wybierając drugi zakręt. Wychodzę po kilku  minutach na most, przerzucony nad drugą kaskadą. I dopiero za nim, znajduję wreszcie trzeci, imponujący wodospad. Szczyty wydają się blisko, spieniona woda wydostaje się z surowego wyłomu skalnego, dzieląc się na cztery niezależne potoki (zdj. 31).
Zdj. 31

Po powrocie na dół spotyka nas niemiłe zaskoczenie, że w mieście łatwiej o crepes[1] niż o gelati. Najwyraźniej bliskość granicy francuskiej robi swoje.


[1] Crepes – francuskie naleśniki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz