niedziela, 20 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 11


Genua i Savona

         Poprawiamy klarowność kompozycji wycieczki, odłączając się od grupy, która udaje się w góry francuskie. Trzymamy się metropolitalnego charakteru tego etapu, udając się do Savony, a jeśli czas pozwoli, do Genui.
         Rozpoczynamy podróż od stwierdzenia, że wybrany poprzedniego wieczoru pociąg do Savony akurat dzisiaj nie kursuje. Na szczęście opóźnienie jest tylko półgodzinne i po dwóch godzinach wśród krajobrazów piemonckich i liguryjskich miasteczek schowanych w wąskich dolinach docieramy do Savony. Kupujemy bilety do stacji Genova Brignole i spędzamy kolejną godzinę w pociągu, tym razem jadącym wzdłuż brzegu morskiego. Już po pół godziny docieramy do pierwszej stacji ze słowem „Genova” w nazwie i odtąd większość trasy przebiegać będzie przez tunele pod kolejnymi dzielnicami miasta i portu.


         Po wyjściu z dworca Genua nokautuje nie tylko upałem, ale także rozmiarami i gęstością architektury. Najbardziej metropolitalne spośród odwiedzanych na tej trasie miast (zdj. 35).

Zdj. 35

Rozpoczynamy wędrówkę przy Piazza Della Vittoria, a stamtąd, przez Via XX Settembre, udajemy się w kierunku Piazza de Ferrari.  Idziemy niespiesznym krokiem podcieniami secesyjnych budynków, mijając stojący bokiem do ulicy kościół Nostra Signora della Consolazione oraz wtopiony w ulicę Ponte Monumentale. Po drodze kupujemy zwodniczą pizzę z zapieczonym bakłażanem oraz wspaniałą granitę d’anguria. Mus z miąższu arbuza serwowany jest z niewielkim tylko dodatkiem lodu, a zatem napój daje się pić, w odróżnieniu od typowej włoskiej granity, w której najczęściej zamiast tego gryzie się lód.
         Piazza De Ferrari (zdj. 36) skupia w jednej przestrzeni monumentalną secesję oraz istotne dla miasta budynki, jak Pałac Dożów czy Akademia Sztuk Pięknych. Ale tak naprawdę Genuę zwiedzamy bez planu i przewodnika, nie rezygnując z głównych atrakcji. Towarzyszka podróży wystawia do wiatru pewnego Włocha, który koniecznie chciał urządzić jej specjalny pokaz obrazu Rubensa. Przez Pałac Dożów przechodzimy na Piazza Mateotti.

Zdj. 36


W perspektywie Via dei Notari dostrzegamy Porta Soprana, dwunastowieczną bramę, najlepiej zachowany fragment murów dawnej Genui. Jak na miejsce „pocztówkowe”, znajdujące się w dodatku w pobliżu domniemanego Domu Kolumba, jest zaskakująco puste. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Pomiędzy bramą a Casa detta Colombo mieszcza się pozostałości dawnego Chiostra di San Andrea (zdj. 37)– romańskie atrium. Jak pokazuje nieprzejmująca się nami włoska para, idealne miejsce na randkę; romantyczne ruiny (to tylko szczegół, że nie gotyckie), w środku wielkiego miasta, ale odcięte od ludzi, niewidoczne z drogi. Tuż  obok rosną oliwki- zupełnie  jakbyśmy znajdowali się na  jakimś wiejskim wzgórzu.


Zdj. 37

Od Porta Soprana schodzimy w dół, ulicą w typowej liguryjskiej zabudowie portowej, czyli wąskich, wysokich, pomarańczowych i czerwonych kamienic, których jedyną ozdobą są okiennice.  Ta część miasta, tuż obok turystycznego centrum, mimo zabytków, takich jak dwunastowieczny kościół Św. Donata, jest zwyczajną dzielnicą portową, wyświechtanym labiryntem z wyczuwalnym rezydualnym średniowiecznym zapachem nieczystości usuwanych wprost na ulicę (zdj.38).

Zdj.38

W trafice, gdzie sprzedawane są stare komiksy i filmy, widzimy odpoczywającego obok właściciela jamnika. Na prośbę koleżanki, czy może sfotografować psa, Włoch nakłada mu własny kapelusz z piórkiem, a po chwili przywołuje nas, by zademonstrować, jak zwierzę uderza łapką (trzymaną oczywiście przez samego właściciela) w miniaturowy fortepian.

Ignorując znaki ostrzegające o czających się w pobliżu karbonariuszach (zdj.39),  wracamy do świata typowej turystyki. Oglądamy katedrę San Lorenzo, z  pasiastą fasadą z białego i czarnego marmuru. Zaskakujący  w tym miejscu wzór, kojarzy się  on bowiem z odwiecznym rywalem Genui, czyli Pizą. Ale oba miasta miały przecież kontakt z architekturą arabskiej Sycylii.


Zdj.39

Schodzimy w stronę historycznego portu, mijając trzynastowieczny Palazzo San Giorgio i podejmujemy dalej wędrówkę w poszukiwaniu „pocztówkowego” widoku na Il Faro (latarnia z herbem miasta z XVI w.).
         Po tej stronie Porto Antico miasto jest inne. Poruszamy się Via del Campo i Via di Pre, ulicami węższymi i bardziej stromymi. Nie tylko mury są inne. W tej części miasta spotykamy przedstawicieli chyba wszystkich plemion Afryki. Wychodzimy na Via Andrea Doria, widząc po lewej stronie port, po prawej stację Genova Piazza Principe, przed sobą zabudowane wzgórze z Grand Hotel Miramare i stacją funicolare, prowadzącego do Via Bari, którym  mamy nadzieję dostać się wyżej i zobaczyć port z góry.
         Fatum kolejek jednak obowiązuje. Nie możemy dowiedzieć się ani o godziny odjazdu ani o ceny biletów. Idąc w ślady mieszkańców, podejmujemy wędrówkę wzdłuż torów. Po kilkudziesięciu, góra stu metrach zbaczamy w drogę osiedlową. Okolica staje się coraz mniej turystyczna: wśród współczesnych domów biegają   jak najbardziej współczesne koty. W końcu, przeciskając się obok boiska do koszykówki, wychodzimy  na taras,  i oto naszym oczom ukazuje się wreszcie  Il Faro.

W powrotnej drodze zauważamy, kolejny taras, z którego jak domniemujemy roztaczać się musi wspaniały widok na starą Genuę. Opuszczony szlaban sygnalizuje, że należy on do zamkniętej dla  osób postronnych wspólnoty mieszkaniowej. Na szczęście jeden z mieszkańców akurat wraca do domu, zezwala nam na wejście i sfotografowanie panoramy (zdj. 41).


Zdj. 41

Po spędzeniu w Genui zaledwie czterech godzin, odnajdujemy w pośpiechu stację Genova Piazza Principe. Zaopatrzywszy się uprzednio w bilety do Carmagnoli o siedemnastej wyjeżdżamy do Savony; postanawiamy wykorzystać godzinę pozostałą do odjazdu pociągu na rzut oka na  to miasto.
         Jesteśmy już zmęczeni wędrówką po Genui i decydujemy się wykorzystać nowy środek komunikacji. Wpędzamy kierowcę autobusu miejskiego w stres wypytując go  o drogę do celu, którego nazwy nie znamy i który widzieliśmy tylko na pocztówkach. Z wrażenia zapominamy o tym, by skasować bilety. Po dziesięciu minutach jazdy docieramy w pobliże dwóch wież dawnej Savony, komunalnej, zwanej Campanassa (zdj. 42) oraz stojącej nad samym morzem La Torretty, które przetrwały szesnastowieczny podbój miasta przez Genuę. Zajęci fotografowaniem, nie zauważamy, że do odjazdu pociągu zostało nam dwadzieścia minut, a przy tym droga na dworzec wymaga jeszcze odnalezienia. Bardzo uprzejmy przechodzień prowadzi nas do przystanku i wskazuje właściwy autobus. Boimy się jednak, że  oczekiwany środek transportu przyjedzie za późno. Szybkim krokiem przechodzimy przez miasto, żałując, że w biegu nie możemy wykonać ani jednego zdjęcia ani też spróbować kusząco wyglądających lodów. Zdyszani wpadamy na dworzec  na kilka minut przed odjazdem i jak zwykle w takich przypadkach okazuje się, że pociąg ma pięciominutowe spóźnienie.

Zdj. 42
Pozostawiamy za sobą niepoznaną właściwie Savonę,  dawną siedzibę słynnego papieskiego rodu della Rovere z jej Sykstyńską Kaplicą i pretensjami, które miasto  rości sobie do Kolumba.  Wracamy do Carmagnoli.
         Wychodząc z dworca około dwudziestej pierwszej zatrzymujemy się przy gelaterii.  Rekompensując sobie trochę savońskie niepowodzenie po raz pierwszy na tej wycieczce zamawiamy repetę lodów i  także po raz pierwszy bierzemy  dwie gałki o identycznym smaku. Pospolity, jak mogłoby się wydawać gusto fragola[1] jest w tym miejscu niezrównany! słodki i jednocześnie kwaskowaty, niczym zmielony owoc. Do tego lody serwowane są na sposób filmowy z serwetkami i ozdobnym wafelkiem. I na tym filmowe skojarzenia się nie kończą.
Po dniu pełnym wrażeń koleżanki, zamiast grzecznie udać się do hotelu, wchodzą w ubraniach do fontanny…


[1] Smak truskawkowy
 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz