sobota, 26 marca 2011

Ze spaceru w okolicach Narwi i Zalewu Zegrzyńskiego

Oto kilka fotografii zrobionych nad rzeką przed zmrokiem....




Na rzece jeszcze utrzymywała się kra


Ale szyszki już rozwijały się















A w dalszej części podróży skorzystałem z okazji i zrobiłem kilka stricte turystycznych zdjęć miejsc, które codziennie widziałem podczas studiów we Wrocławiu.

Sky Tower w trakcie budowy



Skrzyżowanie Świdnickiej, Piłsudskiego i Powstańców Śląskich.



Świdnicka od strony Podwala


Niestety, nawet o godzinie 10 robienie zdjęć było trudne, gdyż każdy obiekt zasłaniał albo tramwaj...



... albo płot.

poniedziałek, 21 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 12


Mediolan

         Rozpoczynamy zwiedzanie przy Castello Sforzesco, pochodzącym z połowy XV w. zamku o architekturze jednoznacznie obronnej, co paradoksalnie nie uchroniło miasta  najpierw przed francuskim  ( 1499r.)a następnie hiszpańskim podbojem ( 1535 r.).Rezydencja ma charakter wyniośle książęcy i taki widok uderza w mieście kojarzonym z Ligą Lombardzką, która walczyła z Fryderykiem Barbarossą o swobody miejskie.
Zamek Sforzów przyćmiewa, wydawałoby się, najważniejszy we włoskiej komunie ratusz na Piazza del Duomo, obecnie zwany Palazzo Reale.
No cóż, Italia to ziemia miast, które ceniąc swoją wolność,  rozrastają się w księstwa, a niekiedy zgłaszają pretensję do rządzenia światem.
Przy naszym  programie  zwiedzania Mediolan, najważniejsza metropolia północnych Włoch, wydaje się być  zaskakująco mały. Tylko niecałe kilkaset metrów Via Dante dzieli zamek od Piazza della Scala i Piazza del Duomo.

         Po szybkim spacerze wspomnianą Via Dante do Piazza della Scala z okrzyczanym teatrem operowym wchodzimy do Galerii Wiktora Emmanuela II – jednej z ikon dziewiętnastowiecznej architektury. Pomyślana jako pasaż łączący Piazza della Scala z Piazza del Duomo z zewnątrz nosi cechy niemalże cesarskiego portyku, natomiast wnętrze skomponowane jest na kształt renesansowej świątyni na planie krzyża greckiego, przy czym kopuła i sklepienia zamiast z kamienia  wykonane są ze szkła i żelaza. Obiekt godny ironicznego określenia „świątynia handlu”, na tyle jednak elegancki, że zadaje kłam stwierdzeniu, że wiek dziewiętnasty to tylko wtórne style historyczne (Zdj. 43).

zdj. 43

Po kwadransie wolnego czasu zwiedzamy słynną gotycką katedrę narodzin św. Marii, budowaną przez pięćset lat. Na miejscu dochodzę do przekonania, że jej budowa trwała tak długo tylko po to, by wykazać (pomimo istnienia przeciwdowodów, jak Orvieto czy Siena),  że Włosi tak naprawdę nie zrozumieli gotyku.  Wydaje się, że nacisk położono tu głównie na rozmiar i dekoracyjność katedry. Zastosowanie krótkiego transeptu i jasnych marmurowych okładzin sprawia, że budowlę cechuje pewna przysadzistość, a brak gotyckiego efektu strzelistości  pozostaje niestety niczym niezrekompensowany. Kiedy w czasie wolnym wjeżdżamy na dach, gdzie można z bliska oglądać pinakle[1], zdobione wielokrotnymi, ażurowymi wieżyczkami, długie łuki przyporowe i niewidoczne z dołu wimpergi[2], jakże uboga wydaje się być przy tym widoku dekoracja dolnych ścian, ograniczona  zaledwie do wysokich okien i posągów. (zdj. 44).
Zdj. 44
   
I w tym miejscu, obok marmurowych rzeźb zagubionych wśród fantastycznej maszynerii, kończy się podróż. Żegnamy się  z miastem, które dopiero  zaczęliśmy poznawać. Resztę czasu zajmują  już tylko przygotowania do powrotu. Pozostaje niedosyt Północy Włoch, która nie ogranicza się tylko do baśniowości pejzażu jezior, majestatycznej surowości gór i największych we Włoszech metropolii. Tak naprawdę nie wiem, czy w tej słodkiej potrawie wbiłem choćby łyżeczkę w śmietankę.

         Odjeżdżamy w stronę Austrii, do której kiedyś należały te tereny, zwane również Galią i Longobardią. A tak naprawdę są tym wszystkim naraz i Włochami, ale wbrew temu, co twierdzą sami Padańczycy- nie całymi Włochami.


[1] Pinakiel – element architektoniczny charakterystyczny dla gotyku w kształcie smukłej kamiennej sterczyny (za Słownikiem Terminologicznym Sztuk Pięknych PWN)
[2] Wimperga – w architekturze gotyckiej dekoracyjny element trójkątny, umieszczany nad portalem lub oknem (Słownik Terminologiczny Sztuk Pięknych PWN)




niedziela, 20 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 11


Genua i Savona

         Poprawiamy klarowność kompozycji wycieczki, odłączając się od grupy, która udaje się w góry francuskie. Trzymamy się metropolitalnego charakteru tego etapu, udając się do Savony, a jeśli czas pozwoli, do Genui.
         Rozpoczynamy podróż od stwierdzenia, że wybrany poprzedniego wieczoru pociąg do Savony akurat dzisiaj nie kursuje. Na szczęście opóźnienie jest tylko półgodzinne i po dwóch godzinach wśród krajobrazów piemonckich i liguryjskich miasteczek schowanych w wąskich dolinach docieramy do Savony. Kupujemy bilety do stacji Genova Brignole i spędzamy kolejną godzinę w pociągu, tym razem jadącym wzdłuż brzegu morskiego. Już po pół godziny docieramy do pierwszej stacji ze słowem „Genova” w nazwie i odtąd większość trasy przebiegać będzie przez tunele pod kolejnymi dzielnicami miasta i portu.


         Po wyjściu z dworca Genua nokautuje nie tylko upałem, ale także rozmiarami i gęstością architektury. Najbardziej metropolitalne spośród odwiedzanych na tej trasie miast (zdj. 35).

Zdj. 35

Rozpoczynamy wędrówkę przy Piazza Della Vittoria, a stamtąd, przez Via XX Settembre, udajemy się w kierunku Piazza de Ferrari.  Idziemy niespiesznym krokiem podcieniami secesyjnych budynków, mijając stojący bokiem do ulicy kościół Nostra Signora della Consolazione oraz wtopiony w ulicę Ponte Monumentale. Po drodze kupujemy zwodniczą pizzę z zapieczonym bakłażanem oraz wspaniałą granitę d’anguria. Mus z miąższu arbuza serwowany jest z niewielkim tylko dodatkiem lodu, a zatem napój daje się pić, w odróżnieniu od typowej włoskiej granity, w której najczęściej zamiast tego gryzie się lód.
         Piazza De Ferrari (zdj. 36) skupia w jednej przestrzeni monumentalną secesję oraz istotne dla miasta budynki, jak Pałac Dożów czy Akademia Sztuk Pięknych. Ale tak naprawdę Genuę zwiedzamy bez planu i przewodnika, nie rezygnując z głównych atrakcji. Towarzyszka podróży wystawia do wiatru pewnego Włocha, który koniecznie chciał urządzić jej specjalny pokaz obrazu Rubensa. Przez Pałac Dożów przechodzimy na Piazza Mateotti.

Zdj. 36


W perspektywie Via dei Notari dostrzegamy Porta Soprana, dwunastowieczną bramę, najlepiej zachowany fragment murów dawnej Genui. Jak na miejsce „pocztówkowe”, znajdujące się w dodatku w pobliżu domniemanego Domu Kolumba, jest zaskakująco puste. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Pomiędzy bramą a Casa detta Colombo mieszcza się pozostałości dawnego Chiostra di San Andrea (zdj. 37)– romańskie atrium. Jak pokazuje nieprzejmująca się nami włoska para, idealne miejsce na randkę; romantyczne ruiny (to tylko szczegół, że nie gotyckie), w środku wielkiego miasta, ale odcięte od ludzi, niewidoczne z drogi. Tuż  obok rosną oliwki- zupełnie  jakbyśmy znajdowali się na  jakimś wiejskim wzgórzu.


Zdj. 37

Od Porta Soprana schodzimy w dół, ulicą w typowej liguryjskiej zabudowie portowej, czyli wąskich, wysokich, pomarańczowych i czerwonych kamienic, których jedyną ozdobą są okiennice.  Ta część miasta, tuż obok turystycznego centrum, mimo zabytków, takich jak dwunastowieczny kościół Św. Donata, jest zwyczajną dzielnicą portową, wyświechtanym labiryntem z wyczuwalnym rezydualnym średniowiecznym zapachem nieczystości usuwanych wprost na ulicę (zdj.38).

Zdj.38

W trafice, gdzie sprzedawane są stare komiksy i filmy, widzimy odpoczywającego obok właściciela jamnika. Na prośbę koleżanki, czy może sfotografować psa, Włoch nakłada mu własny kapelusz z piórkiem, a po chwili przywołuje nas, by zademonstrować, jak zwierzę uderza łapką (trzymaną oczywiście przez samego właściciela) w miniaturowy fortepian.

Ignorując znaki ostrzegające o czających się w pobliżu karbonariuszach (zdj.39),  wracamy do świata typowej turystyki. Oglądamy katedrę San Lorenzo, z  pasiastą fasadą z białego i czarnego marmuru. Zaskakujący  w tym miejscu wzór, kojarzy się  on bowiem z odwiecznym rywalem Genui, czyli Pizą. Ale oba miasta miały przecież kontakt z architekturą arabskiej Sycylii.


Zdj.39

Schodzimy w stronę historycznego portu, mijając trzynastowieczny Palazzo San Giorgio i podejmujemy dalej wędrówkę w poszukiwaniu „pocztówkowego” widoku na Il Faro (latarnia z herbem miasta z XVI w.).
         Po tej stronie Porto Antico miasto jest inne. Poruszamy się Via del Campo i Via di Pre, ulicami węższymi i bardziej stromymi. Nie tylko mury są inne. W tej części miasta spotykamy przedstawicieli chyba wszystkich plemion Afryki. Wychodzimy na Via Andrea Doria, widząc po lewej stronie port, po prawej stację Genova Piazza Principe, przed sobą zabudowane wzgórze z Grand Hotel Miramare i stacją funicolare, prowadzącego do Via Bari, którym  mamy nadzieję dostać się wyżej i zobaczyć port z góry.
         Fatum kolejek jednak obowiązuje. Nie możemy dowiedzieć się ani o godziny odjazdu ani o ceny biletów. Idąc w ślady mieszkańców, podejmujemy wędrówkę wzdłuż torów. Po kilkudziesięciu, góra stu metrach zbaczamy w drogę osiedlową. Okolica staje się coraz mniej turystyczna: wśród współczesnych domów biegają   jak najbardziej współczesne koty. W końcu, przeciskając się obok boiska do koszykówki, wychodzimy  na taras,  i oto naszym oczom ukazuje się wreszcie  Il Faro.

W powrotnej drodze zauważamy, kolejny taras, z którego jak domniemujemy roztaczać się musi wspaniały widok na starą Genuę. Opuszczony szlaban sygnalizuje, że należy on do zamkniętej dla  osób postronnych wspólnoty mieszkaniowej. Na szczęście jeden z mieszkańców akurat wraca do domu, zezwala nam na wejście i sfotografowanie panoramy (zdj. 41).


Zdj. 41

Po spędzeniu w Genui zaledwie czterech godzin, odnajdujemy w pośpiechu stację Genova Piazza Principe. Zaopatrzywszy się uprzednio w bilety do Carmagnoli o siedemnastej wyjeżdżamy do Savony; postanawiamy wykorzystać godzinę pozostałą do odjazdu pociągu na rzut oka na  to miasto.
         Jesteśmy już zmęczeni wędrówką po Genui i decydujemy się wykorzystać nowy środek komunikacji. Wpędzamy kierowcę autobusu miejskiego w stres wypytując go  o drogę do celu, którego nazwy nie znamy i który widzieliśmy tylko na pocztówkach. Z wrażenia zapominamy o tym, by skasować bilety. Po dziesięciu minutach jazdy docieramy w pobliże dwóch wież dawnej Savony, komunalnej, zwanej Campanassa (zdj. 42) oraz stojącej nad samym morzem La Torretty, które przetrwały szesnastowieczny podbój miasta przez Genuę. Zajęci fotografowaniem, nie zauważamy, że do odjazdu pociągu zostało nam dwadzieścia minut, a przy tym droga na dworzec wymaga jeszcze odnalezienia. Bardzo uprzejmy przechodzień prowadzi nas do przystanku i wskazuje właściwy autobus. Boimy się jednak, że  oczekiwany środek transportu przyjedzie za późno. Szybkim krokiem przechodzimy przez miasto, żałując, że w biegu nie możemy wykonać ani jednego zdjęcia ani też spróbować kusząco wyglądających lodów. Zdyszani wpadamy na dworzec  na kilka minut przed odjazdem i jak zwykle w takich przypadkach okazuje się, że pociąg ma pięciominutowe spóźnienie.

Zdj. 42
Pozostawiamy za sobą niepoznaną właściwie Savonę,  dawną siedzibę słynnego papieskiego rodu della Rovere z jej Sykstyńską Kaplicą i pretensjami, które miasto  rości sobie do Kolumba.  Wracamy do Carmagnoli.
         Wychodząc z dworca około dwudziestej pierwszej zatrzymujemy się przy gelaterii.  Rekompensując sobie trochę savońskie niepowodzenie po raz pierwszy na tej wycieczce zamawiamy repetę lodów i  także po raz pierwszy bierzemy  dwie gałki o identycznym smaku. Pospolity, jak mogłoby się wydawać gusto fragola[1] jest w tym miejscu niezrównany! słodki i jednocześnie kwaskowaty, niczym zmielony owoc. Do tego lody serwowane są na sposób filmowy z serwetkami i ozdobnym wafelkiem. I na tym filmowe skojarzenia się nie kończą.
Po dniu pełnym wrażeń koleżanki, zamiast grzecznie udać się do hotelu, wchodzą w ubraniach do fontanny…


[1] Smak truskawkowy
 




sobota, 19 marca 2011

Mała uwaga techniczna...

Do bloga dodałem podstronę "Zza okna..." - służącą głównie publikacji zdjęć. Znajdziecie ją w spisie stron, z prawej strony.

Tam gdzie Biscotto....część 10

Metropolie: Turyn, Genua i Mediolan
Turyn
         Zjeżdżając kolejnego dnia po raz ostatni z Brusson do Verres kończymy alpejski etap wycieczki.  Zwiedzanie Turynu rozpoczynamy od godzinnego postoju pod przychodnią ortopedyczną. Kamienie alpejskie okazały się zdradliwe dla jednego z nas.  W końcu ruszamy na wzgórze Superga, gdzie znajduje się niewielka, barokowo-klasycystyczna bazylika autorstwa Juvarry[1].
         Korzystając z okazji, fotografujemy panoramę Turynu, a zwłaszcza Mole Antonelliana, dziewiętnastowieczną budowlę - świadectwo ambicji architekta, które przewyższyły pierwotne plany wzniesienia synagogi. Turyn nie dorobił się swojego Haussmanna[2], który przebiłby do niej, jak w Paryżu, szerokie bulwary, skąd byłaby uchwytna z chodnika, zamykając perspektywę ulicy. Nazywana symbolem miasta, możliwa do uwiecznienia w całości jest tak naprawdę tylko ze wzniesienia Supergi. Jej mizerne wyeksponowanie podważa ten symboliczny charakter. Nie ujmując  nic kunsztowi konstruktorów- zbyt często do tej roli podnoszone są budowle, których nie charakteryzuje piękno architektury, a jedynie nieprzeciętna wysokość (zdj. 32).
Zdj. 32

Wysłuchujemy pani przewodnik, opowiadającej z emfazą o drużynie Grande Torino, która w 1948 roztrzaskała się o wzgórze wracając samolotem z meczu w Lizbonie. Taki to już urok „lania wody” przez przewodników, że nawet fan futbolu może poczuć się zmęczony wymienianiem nazwisk masażystów i genezą koloru koszulek.
Zjeżdżając ze wzgórza rozpoczynamy oglądanie Turynu zza szyby, zwane objazdem panoramicznym. Pani przewodnik posługuje się ciekawym, chaotycznym włoskim, pełnym elips, co stanowi niezłe wyzwanie dla naszej pani pilot i w konsekwencji nie orientujemy się w zawiłych koligacjach i wojnach dynastii Sabaudzkiej. Kończymy na Piazza Castello, centrum królewskiego Turynu, z kwadratową bryłą Palazzo Madama na środku, obramowanego portykami, gdzie znajdują się między innymi Biblioteka i Teatr Królewski. Przede wszystkim należy wymienić jednak schowany na bocznym placyku Pałac Królewski i pozbawiony fasady kościół San Lorenzo autorstwa Guarino Guariniego[3] (zdj. 33).
Zdj. 33

Podejmujemy nieudaną próbę zdobycia fotografii Mole Antonelliana od frontu, co rekompensujemy sobie lodami o egzotycznych smakach w pobliżu Piazza Castello. W gelaterii, zamiast ze zwykłych pojemników,  lody nabierane są ze schowanych w ladzie staromodnych, metalowych baniaków. Smak rewelacyjny i ulotny… możliwy do opisania tylko w chwili ich spożywania.
         Wchodzimy do kościoła San Lorenzo, zamaskowanego w ścianie Palazzo Reale. To mój prywatny cel, dla którego przyjechałem do Turynu. Pamiętam wrażenie, jakie wywołał jego opis w czytanej w liceum „Sztuce cenniejszej niż złoto” Białostockiego. Wnętrze rozplanowane jest oszczędnie na planie ośmiokąta, oparte na module arkady rozpiętej na korynckich filarach. Każda arkada tworzy sklepioną niszę, niemal miniaturową absydę, w której ulokowano boczne ołtarze czy chrzcielnicę. Kopuła, oparta na geometrycznym przetworzeniu okręgu w ośmiokąt, nadaje przestrzeni wertykalny efekt, bez uciekania się do oczywistych barokowych chwytów jak poskręcane kolumny. Zarazem kościół daleki jest od statycznej geometrii klasycznego renesansu. Jednoczesna emocjonalność i proporcjonalność tej budowli, osiągnięte tymi samymi matematycznymi środkami uświadamiają, jak bardzo korzenie Oświecenia tkwią w siedemnastym wieku (zdj. 34).


Zdj. 34

Zwiedziwszy po drodze katedrę, wyruszamy do Carmagnoli, gdzie znajduje się ostatni hotel na trasie. W skład tego samego kompleksu wchodzi market– obiekt westchnień współtowarzyszy wycieczki, który skłoni ich do przyspieszania powrotu z francuskich lodowców następnego dnia.
         Wypytujemy napotkanego pod sklepem mieszkańca o drogę na dworzec kolejowy. Oczywiście proste instrukcje pt. prosto do rynku i w lewo musimy skomplikować, ale za to odkrywamy, że w wyglądającej na banalnie nowoczesną Carmagnoli kryją się takie niespodzianki, jak renesansowe domy dekorowane sgraffito[4]. Obiecujemy sobie, że na pewno miasto obejrzymy dokładnie kolejnego dnia.

 
[1] Filippo Juvarra (1676-1736) – architekt włoski, obok Guarino Guariniego najważniejszy przedstawiciel klasycyzującego nurtu baroku, charakterystycznego zwłaszcza dla siedemnastowiecznego Turynu. Oprócz bazyliki i klasztoru Superga w Turynie zaprojektował fasadę m.in. Palazzo Madama. Tworzył również w Madrycie (projekt pałacu królewskiego), Segowii i Como (kopuła katedry)
[2] Georges Haussmann (1809-1891) – urbanista francuski, prefekt Dzielnicy Sekwany, przeprowadził w latach 1852-1870 wielką przebudowę Paryża, wytyczając w miejsce średniowiecznej zabudowy szerokie aleje, wzdłuż których postawiono monumentalne budowle
[3] Guarino Guarini (1624-1683) – włoski architekt, matematyk i przez pewien czas mnich zakonu teatynów. W swoich dziełach starał łączyć się duchowość katolicką z kartezjańskim racjonalizmem. Do jego najsłynniejszych dzieł należą turyński kościół San Lorenzo, Palazzo Carignani oraz, zniszczona w pożarze, kaplica Św. Całunu przy katedrze turyńskiej.
[4] Sgraffito – technika malarstwa ściennego polegająca na pokryciu muru kilkoma warstwami barwnego tynku i na częściowym zeskrobywaniu wilgotnych warstw górnych przy pomocy ostrych narzędzi, przez co powstaje kilkubarwna kompozycja (za Słownikiem Terminologicznym Sztuk Pięknych PWN wyd. III)

środa, 16 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 9

Gran Paradiso: Val di Cogne i Lillaz  

         Kolejnego dnia zjeżdżamy z autostrady za Aostą na południe, kierując się do najstarszego włoskiego parku narodowego Gran Paradiso. Po wczorajszym dniu doświadczamy złudzenia znanego wszystkim wspinającym się autokarem przez góry – krajobraz zostawiany za sobą podczas drogi jest zwykle bardziej efektowny niż ten, który zastaje się na miejscu.  Cel podróży, górskie miasteczko Cogne, nie powala klimatycznością na kolana.

Tradycyjnie zadbawszy o zgubienie wycieczki, spokojnym tempem przechodzimy wzdłuż rzeki Valnontey. Korzystając z rzadkiego w miastach trybu makrofotografii, uwieczniamy ignorującą naszą obecność przyrodę.

Po około pięćdziesięciu minutach docieramy do Valnontey, miejscowości mniejszej od Cogne, położonej w podłużnej dolinie i mającej inny, bukoliczny charakter. Bezpośrednio przy szlaku „wystawione” są zagrody, gdzie można obserwować śpiące owce, kozy, konie i całą menażerię, oprócz świstaków, których trzeba poszukać. Spryskiwacze zraszające  pastwiska przy szlaku przy okazji nie oszczędzają  i turystów. Wydaje się też, że rzucają wyzwanie wodospadowi, zupełnie niezpozornemu na tle ściany gór.

Odpoczywamy nad rzeką smakując dojrzałe figi. Towarzyszki podróży dzielą się pizzą z porem, kupioną w Cogne. Por bardziej kojarzy się z Francją, ale smakuje świetnie w tym zestawieniu.
         Wracamy do Cogne, skąd przejeżdżamy do jego przedmieścia Lillaz. Pierwszy wodospad na rzece o tej samej nazwie szybko osiągamy spacerem. Woda opada małymi strugami z niedużej wysokości na szeroką, płaską, łatwo dostępną skałę, zamieniając kaskadę niemal w kąpielisko (zdj. 29).



Zdj. 29

Kolejna cascata wymaga pokonania kilku zakrętów pod górę i tutaj już woda opada wąskim, dzikim strumieniem wśród bloków skalnych z dość wysoka, z dużym hałasem, zgodnie z wymogami klasycznego wasserfall (zdj. 30).

Zdj. 30

Tutaj już na własną rękę decyduję się podjąć wędrówkę do zapowiadanego przez przewodniczkę trzeciego wodospadu. Droga szybko weryfikuje złudzenia, że dany czas jest nieproporcjonalnie duży w stosunku do potrzebnego na, wydawałoby się, błyskawiczną przechadzkę. Pokonuję łuk zbocza, uważając na śliskich głazach, tylko po to, by trafić na nieosłonięty od słońca szlak, pełen ostrych kamieni. W dodatku łatwiejsza droga prowadząca do miejsca pozwalającego obserwować drugi wodospad z boku wprowadza w błąd, że cel został już osiągnięty.
         Cofam się na nieosłonięty szlak, wybierając drugi zakręt. Wychodzę po kilku  minutach na most, przerzucony nad drugą kaskadą. I dopiero za nim, znajduję wreszcie trzeci, imponujący wodospad. Szczyty wydają się blisko, spieniona woda wydostaje się z surowego wyłomu skalnego, dzieląc się na cztery niezależne potoki (zdj. 31).
Zdj. 31

Po powrocie na dół spotyka nas niemiłe zaskoczenie, że w mieście łatwiej o crepes[1] niż o gelati. Najwyraźniej bliskość granicy francuskiej robi swoje.


[1] Crepes – francuskie naleśniki

wtorek, 15 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 8

Punta Helbronner i Aosta

         Po pokonaniu opisanej już trasy do Verres, z niezmiennymi przeżyciami natury religijnej, mijamy Aostę i dojeżdżamy niemal pod granicę francuską. Krajobraz surowieje. Szczyty wokół autostrady robią się coraz wyższe i  zaczyna pojawiać się na nich śnieg. Przez dolinę Veny docieramy do La Palud.

Poprzez dwie stacje pośrednie, pokonując w pół godziny przewyższenie ponad 2000 m, wjeżdżamy na wysokość 3462 metrów do punktu widokowego Punta Helbronner, na granicy włosko - francuskiej. Temperatura wynosi przyjemne czternaście stopni. Wokół Aiguille du Midi po francuskiej stronie rozpościerają się  połacie zbitego śniegu.    
 
Panoramicznie układające się w tym miejscu szczyty odcinają się od śniegu stalową szarością, czernią, a w przypadku Mont Blanc du Tacul nawet ceglastą czerwienią. Widzimy czterotysięczniki: Aigulles Blanche, Mont Blanc de Courmayeur, skryty za chmurami Mont Blanc, Mont Maudit, a po przeciwnej stronie Ząb Giganta i Grandes Jorasses.

Panoramę zamykają zielone, przyprószone śniegiem szczyty nad La Palud i Courmayeur. Niestety, nie udało się uciec od inspiracji fotografią zamieszczoną w katalogu.

Zjeżdżam ze szczytu przed resztą wycieczki. Kupuję kanapkę z prosciutto crudo i fontiną – miejscowym delikatnym serem. Urządzamy też sesję fotograficzną  w górskiej rzece, korzystając z okazji, zanim inni wpadną na ten sam pomysł.
         Popołudniem zwiedzamy Aostę. Miasto w swej starej części umiejętnie wykorzystuje do dziś pozostałości rzymskiej kolonii, jak choćby Porta Praetoria. Nie zdołało wszelako wykrzesać w nas entuzjazmu pozwalającego pokonać blanszujący upał i zwrócić uwagę na dość przeciętne zabytki w większym stopniu niż na butelki grappy z   zatopionymi w niej owocami i ziołami. Może następnym razem.
 

poniedziałek, 14 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 7

Alpy: Brusson, Punta Helbronner, Gran Paradiso

Brusson, położone na wysokości 1360 metrów, to plątanina wąskich i stromych uliczek skupionych wokół drogi z Verres. Potrzeba zaledwie pięciu minut, by wychodząc z hotelu na wieczorną passeggiatę, całkowicie opuścić osadę i znaleźć się na łące. Ciekawych wrażeń dostarcza wędrówka w ciemności pośród domów, w dużej części drewnianych, których strome dachy niekiedy sięgają gruntu (zdj. 17), a niekiedy porośnięte są samosiejkami (zdj. 20). Nie zawsze jest się pewnym, czy skręt w dół to ulica, czy droga prowadząca na prywatną posesję,  czy też na pole. W spacerach towarzyszą nam wszechobecne, półdzikie koty. Rezydują w opuszczonym domu (zdj. 18),śledzą nasze kroki z wysokości dachów i balkonów, wylegują się w pobliżu ujęć l’acqua potabile.
Drugiego dnia odkrywamy, że w miasteczku sprzedają rewelacyjne lody. Za sumę mniejszą od dwóch euro dostaje się tu olbrzymią porcję, która potrafi nawet zastąpić kolację ( hotel Italia, w którym nocujemy również hołduje tradycji cucina italiana alla Itaca).
Zdj. 17
Zdj. 18

Zdj. 20

niedziela, 13 marca 2011

Tam gdzie Biscotto....część 6

Bergamo i Jezioro Maggiore

         Udajemy się do pobliskiego Bergamo. Dolna część miasta, Bergamo Bassa, widziana z okien autokaru nie sprawia korzystnego wrażenia. Przerośnięty klasycyzm Porta Nuova wydaje się być właściwy dla miasta większego niż stutysięczne. Stara część, położone na wzgórzu Bergamo Alta, jest już na szczęście na ludzką miarę (misura d’uomo).
          Ponieważ tego dnia wypadał strajk prasy i niestety publicznego transportu, nie dane było nam dostać się do wyższej części miasta przy pomocy funicolare- bardzo popularnej we Włoszech „miejskiej kolejki górskiej”. W zamian za to otrzymaliśmy pokaz precyzyjnej jazdy autokarem- jak wykonać skręt pod górę, przejeżdżając jednocześnie przez bramę niewiele szerszą od pojazdu.
         Do miasta wchodzimy przez cytadelę. Mijając sklepy z efektownymi wypiekami i kandyzowanymi owocami dochodzimy do Piazza Vecchia. Perspektywę placu zamyka renesansowy budynek Palazzo della Ragione z podcieniami na przestrzał, do którego po prawej stronie prowadzą kryte schody. Budowla była kiedyś siedzibą municipio, czyli władz miejskich. Po prawej stronie placu stoi dawny pałac podesty, w którym obecnie mieści się uniwersytet (zdj. 11).
Zdj.11

Nieoczywistość miejsca podkreśla znajdująca się na placu fontanna, w której strumienie wody wydobywają się ze sfinksów. Wydaje się być przedstawieniem krynicy mądrości, ale  w zestawieniu z nieprzeniknioną enigmą, uświadamia daremność zdobywania wiedzy (zdj. 12).

Zdj.12

Zwiedzamy główne kościoły Bergamo, ukryte za arkadowym portykiem Palazzo della Ragione. Bezpośrednio za nim stoi bazylika Santa Maria Maggiore, ustawiona bokiem do placu. Natomiast siedemnastowieczna katedra wciśnięta jest z lewej strony między pałac a bazylikę i w tym otoczeniu łatwo ją przegapić. Uwagę przykuwa jednak  najmniejsza kaplica- Cappella Colleoni, powstała w miejscu celowo zburzonej zakrystii bazyliki. O ile bazylika zbudowana jest z ciemnego, surowego kamienia, w kontraście do niej kaplica posiada bogatą fasadę z marmuru, ułożonego w zwężone romby, zdobioną w fantazyjnie kanelowane[1] kolumny, medaliony i posążki. Na środku znajduje się rozeta, a całość zwieńczona jest loggią, tak jakby budowla chciała nadrobić brak romańskich zdobień bazyliki.  Zwiedzamy kaplicę, która stanowi mauzoleum słynnego kondotiera[2] Bartolommea Colleoniego, znanego także z weneckiego pomnika Verrocchia[3]. Sfinksowy genius loci[4] daje o sobie znać- mimo wielokrotnych pouczeń przewodników o zakazie filmowania w kaplicy nasza wycieczka musi na własnej skórze nauczyć się, że niegroźne tutejsze sklepikarki traktują serio swoją rolę strażniczek zabytku.

W czasie wolnym wykorzystujemy schody Palazzo do zrobienia lepszych ujęć placu i kaplicy Colleonich oraz fotografujemy się ze sfinksami z fontanny, co skwapliwie plagiatują inni turyści. I na tym koniec. Zadziałała reguła, że im ciekawsze dane miejsce, tym mniej mamy czasu na jego poznanie.
Docieramy do Stresy, położonej nad ostatnim jeziorem, Lago Maggiore. Tak jak Lago di Garda można było określić jednym słowem: rozmach, a Lago di Como jako wąskie, tak o tym jeziorze powiedzieć można: snobistyczne i to nie tylko z powodu rozsianych na nabrzeżu drogich hoteli.  Wsiadamy do zamkniętej motorówki. Naszym celem jest widoczna z brzegu jak na dłoni Isola Bella, jedna z Wysp Borromejskich; pozostałe to między innymi Isola Madre (zdj.13) i Isola dei Pescatori.
Zdj. 13


Isola Bella to niemal lokalny Taj Mahal. Carlo III z rodu Borrominich, które to nazwisko kojarzy się bardziej  z kontrreformacją niż uniesieniami miłosnymi, zamienił dla swej żony Isabelli skalistą wysepkę na barokową rezydencję wraz z ogrodami, nadając całości formę okrętu.  O rezydencji trudno powiedzieć coś ciekawego, poza tym, że zakaz fotografowania wnętrz nie czyni istotnej szkody miłośnikom zabytków. Natomiast ogrody… W środkowej części wyspy  usypano kilka zmniejszających się ku górze tarasów, których szczyt tworzy punkt widokowy. Czoła tarasów uformowane są na kształt groty Neptuna, rozczłonkowanej kolumnami i niszami. Całość zwieńczona jest rzeźbą stającego dęba jednorożca, który na swym grzbiecie dźwiga Amora (zdj. 14). Wokół tego stelażu układają się geometryczne trawniki, po których spacerują białe pawie. Doceniając siłę uczucia, stwierdzam, że kiedyś istnieli ( być może nadal istnieją )ludzie, którzy gustowali w baroku.
Zdj. 14



Opuszczamy Lombardię i na chwilę wjeżdżamy do Piemontu.  Prawdziwym celem podróży jest jednak region autonomiczny Val d’Aosta. Kiedy w Verres zjeżdżamy z autostrady, zajazd o złoto- brązowych ścianach przywodzi na myśl pejzaż francuski. Przed nami godzinna wspinaczka z pięknym widokiem na niemal kwadratowy zamek, wyrastający na tle ściany gór po przeciwnej stronie urwiska. Tu biegnie droga, pełna zakrętów, zmieniających kierunek jazdy o sto osiemdziesiąt stopni. Zakrętów, w które autokar niekiedy nie mieści się za pierwszym podejściem. Przez malownicze wioski o francuskich nazwach i dwujęzycznych napisach docieramy do Brusson- punktu wypadowego podczas górskiego etapu wycieczki.


[1] Kanelowanie – żłobkowanie trzonów kolumn
[2] kondotier –  określenie dowódcy wojsk najemnych w służbie książąt lub miast we Włoszech w okresie XIII – XVI w. we Włoszech, kiedy to liczne państewka rywalizowały ze sobą, a większość z nich była zbyt mała na utrzymanie stałej armii
[3] Andrea del Verrocchio (1435-1488) – florencki rzeźbiarz i malarz renesasansowy, nauczyciel Leonarda da Vinci, najbardziej znany z brązowego pomnika konnego Bartolommea Colleoniego, znajdującego się w Wenecji na Placu Św. Jana i Pawła oraz obrazu „Chrzest Chrystusa” znajdującego się we florenckiej galerii Uffizi
[4] genius loci (łac.) – duch opiekuńczy danego miejsca czyli także określenie jego specyficznej atmosfery